Wspomnienia nauczycieli i absolwentów

Janina Mazurek, nauczycielka.

    „Przyjechałam do Kościelca 22.09 1946r. jako nauczycielka hodowli i rolnictwa w Żeńskim Liceum Gospodarstwa Wiejskiego. Moim obowiązkiem było ponadto interesować się gospodarstwem prowadzonym przez Jaszewskiego – kierownika gospodarstwa.

Internat, szkoła i mieszkania grona mieściły się w byłym pałacu Ponińskich. Uczennic było bardzo niewiele. Spały na żelaznych łóżkach i siennikach słomianych. Z domu przywoziły sobie pościel oraz białe nakrycia na łóżko. Początkowo same sprzątały internat, w którym był wzorowy porządek dzięki wychowawczyni internatu, Kutowskiej. Oprócz wychowawstwa uczyła języka polskiego i francuskiego. Oświetlenie było naftowe. Centralne ogrzewanie i prysznice czynne. Strój uczennic był dowolny, aby nie jaskrawy. Roboczy ubiór był własny. Uczennice były po małej maturze, przeważnie córki rolników indywidualnych.

O wyżywienie wówczas było trudno, często używano w kuchni oleju. Po produkty jeżdżono koniem do Inowrocławia. Przydzielono nam mięso, ale pod warunkiem wzięcia również czarnych salcesonów, którym w lecie często tylko można było karmić kury. Kiedy brakło lodu z jeziora zalewano mięso mlekiem, aby nie dostały się doń muchy. Warzywa, jaj i mleko mieliśmy z gospodarstwa. Częściowo w stołówce pomagały uczennice, ale głównie one miały swoją kuchenkę rodzinną prowadzoną przez Januszewską, a później do 1952 przez Dudzik. Uczennice wyjeżdżały czasem na występy w okolicy. Było wiele nauki, a mało czasu.

Grono nauczycielskie z początku miało również trudne warunki jak uczennice i cały kraj. Korzystaliśmy ze skromnych przydziałów UNRR-y materiału na jeden płaszcz i duże powłoki na kołdry. Mieszkałyśmy na górze pałacu w sprzętach państwowych. Przyjechałam ostatnia i przez wiele dni nie miałam szafy. Dopiero kierownik gospodarstwa znalazł na spichrzu jakąś podworską – nawet ładną z czereśniowego drzewa.

Na czele grona stała dyrektorka Jadwiga Kowalska ogrodniczka, dobra organizatorka, bardzo wymagająca od siebie, a tym samym od nauczycielek. Pamiętam, że gdy dopijała śniadania, a dzwonek zadzwonił na lekcję, pozostawiała 1/2 szklanki herbaty i szła do klasy. Kiedy dojeżdżający nauczyciele kończyli obiad, a ona przeszła przez jadalnię, żaden nie odważyłby się po dzwonku nie iść do klasy. Może to i przesada, ale minuty nauki ceniło się.

Kiedyś w ogrodzie w czasie zajęć listonosz przyniósł dla niej i którejś z uczennic listy polecone. Po popisaniu poleciła całą korespondencję odnieść do kancelarii.

Do grona i uczennic odnosiła się poprawnie, starannie maskując objawy sentymentu. Polecenia wydawała na piśmie – co mnie na pierwszy raz ogromnie ubodło. Ona jednak uważała, że „napisane – nie zmazane” i miała dlatego specjalny zeszyt. Więcej poświęcali się szkole nauczyciele nieżonaci czy zamężne. Grono było zdyscyplinowane i ofiarne.

Kiedy lokatorzy opuszczali mieszkanie w domu administracyjnym, trzeba było z godziny na godzinę z walizeczkami przenosić się z internatu, aby szkoła nie utraciła odzyskanych pomieszczeń.

Pomoce naukowe nieliczne i skromne z roku na rok przybywały bądź z kupna bądź sporządzone przez uczniów i nauczycieli. Po postument do aparatu Gerbera trzeba było trzykrotnie jeździć do Złotnik Kujawskich i kupić go tam okazyjnie. Dla anatomii i hodowli zwierząt wygotowywano wiele kości z uboju przy-stołówkowego. Okazyjnie zgromadzono czaszki: dzika, odyńca, maciory, knura i osła, rogacza z porożem itp.

Wszystko to wraz z urządzeniami do analizy mleka zostało wyrzucone – przy zmianie nauczyciela hodowli a chyba szkoda! Porównując do ilości i jakości obecnych pomocy naukowych można dopiero zauważyć ogromny przeskok jaki szkoła zrobiła. Zmiany te zaistniały w każdej dziedzinie życia szkoły. Dobre wyposażenie internatu, stołówki, klas stwarza dogodne warunki do uczenia i wychowywania młodzieży. Poprawiły się warunki mieszkaniowe i bytowe nauczycieli i pracowników. Z dawnych, trudnych czasów pozostały tylko wspomnienia.”

 

    Tadeusz Ziółkowski – absolwent, nauczyciel, wicedyrektor, dyrektor

    „Do Kościelca po raz pierwszy przyjechałem we wrześniu 1956r. W tym właśnie roku ukończyłem szkołę podstawową i rozpocząłem naukę w klasie pierwszej Technikum Rolniczego w Kościelcu.

Pochodzę z rodziny chłopskiej. Rodzice kierując mnie do Technikum Rolniczego wierzyli, że po ukończeniu szkoły z zasobem wiedzy rolniczej wrócę i będę pracował w gospodarstwie rolnym.

Internat, cała administracja oraz mieszkania nauczycieli mieściły się w jednym budynku (pałacu). Warunki mieszkaniowe w internacie w tym czasie były bardzo ciężkie. Spaliśmy w sypialniach na piętrowych, żelaznych łóżkach. W jednej sypialni zamieszkiwało ok. 30 osób (dokładnie tyle ile mieściło się łóżek piętrowych). Posiłki jedliśmy przy dużych stołach po 8-10 osób.

Obecność wszystkich nauczycieli na terenie internatu (wszyscy nauczyciele zamieszkiwali w budynku internatu) była dla uczniów krępująca.

Lekcje oraz nauka własna odbywały się w baraku. Trudne warunki lokalowe oraz twarda postawa niektórych nauczycieli spowodowała, że duża ilość uczniów rezygnowała ze szkoły. W klasie pierwszej, do której uczęszczałem było 51 uczniów. Po pięciu latach nauki do egzaminu maturalnego z grupy tej dopuszczonych było 14 osób, a maturę zdało 12 osób. Liczby te są najlepszym odzwierciedleniem warunków nauki jakie w tym czasie panowały.

Jednym z przedmiotów, który nie sprawiał mi kłopotów w technikum była matematyka. Dlatego też postanowiłem po zdaniu egzaminu maturalnego rozpocząć studnia na uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu na kierunku matematycznym.

Po ukończeniu studiów rozpocząłem pracę jako nauczyciel w Liceum Ogólnokształcącym w Dzierżążnie powiat Kartuzy. Zainteresowanie i zamiłowanie do rolnictwa sprawiły, że po odpracowaniu stypendium w wymienionym liceum ogólnokształcącym wróciłem do tej szkoły którą kilka lat wcześniej ukończyłem. Pracując później jako zastępca dyrektora miałem skalę porównawczą jako było kiedyś, a jak jest w chwili obecnej. Zmiany jakie przez te kilka lat zaistniały były ogromne.”

 

Janina Gmerek obecnie Maciejewska

„Wspomnienia pierwszych dni pobytu w szkole.”

    „Jestem absolwentką 4-letniego TR w Kościelcu Kujawskim w latach 1960-64 na podbudowie „Szkoły Przysposobienia Rolniczego”. Gdy dostałam wiadomość o terminie egzaminów wstępnych, zaczęłam z rodzicami patrzeć w mapę Polski, by zobaczyć, jak dostać się do tej szkoły na egzamin. Jechałam ze swoim kolegą Zdzisiem, z którym chodziłam do szkoły podstawowej i potem do SPR. Dojechawszy do Ina, nie musieliśmy długo czekać na pociąg do Kościelca Kujawskiego. Wysiedliśmy na dworcu, w polu przy małej stacyjce oddalonej o około 1,5 km od szkoły. Wydawało się nam, że jest to wieś umieszczona na przysłowiowym „końcu świata”. Rozpoznawaliśmy po drodze na polach rośliny uprawne i o dziwo pierwszy raz (nie w książce na obrazku) zobaczyłam rosnące konopie. Przyjechaliśmy dzień przed egzaminem. Było rozpoznanie terenu, spacer po parku, do lasu. Już wtedy poznałam moje przemiłe koleżanki: Ulę Żurek, Jankę Pankowską (trzymaliśmy się w jednej paczce przez 4 lata). Poznałam też wtedy w ten dzień przed egzaminem, bawiącą się w piaskownicy ze swymi dziećmi panią profesor Krystynę Urban. Gdy na drugi dzień zobaczyłam, że jest egzaminatorem, ucieszyłam się bo nie był to już człowiek obcy. Pamiętam rano przed egzaminem na śniadanie zeszliśmy do stołówki (dużej jadalni w pałacu) była herbata, kawa z mlekiem, smalec ze skwarkami, wędlina.

Egzamin odbywał się w szkole podstawowej – pisemny i ustny, w ciągu dwóch dni. Z matematyki napisałam bardzo dobrze, byłam zwolniona z egzaminu ustnego. Z języka polskiego na egzaminie ustnym miałam recytować dowolny wiersz więc recytowałam, doskonale to pamiętam, urywek „Ody do młodości” i potem w dowolnym zdaniu tego wiersza oznaczyłam części mowy. Miałam też egzamin z przedmiotów zawodowych, ja trafiła do komisji, w której była pani profesor Ewa Mazurek. Jedno z pytań to o „gęsiach”, aż sama byłam zaskoczona, że tyle wiem i pamiętam. Za parę godzin było ogłoszenie wyników – no i hura! Zdałam! W tej chwili wydawało mi się, że ten Kościelec jest najpiękniejszą wsią najładniej położoną, nie przerażałam się brukową drogą i odległością do stacji PKP, nawet do domu. (chociaż miałam przeszło 100km). Wszystko było tutaj „naj, naj” – tak też było przez cztery lata, najpiękniejsze w mojej młodości.

Uważam po tylu latach, że na wszystko mieli wpływ wspaniali profesorowie, wychowawcy, którzy sami tworzyli rodzinną, serdeczną atmosferę. Za to ich bardzo ceniliśmy. Mam szczere słowa uznania dla pana dyrektora Z. Wielowiejskiego, mojego wychowawcy pana Z. Grąckiego i jego żony F. Grąckiej, pp. K. i B. Urbanów, pp. J. i I. Barcikowskich, Pani E. Mazurek, pani I. Benedykcińskiej. Rozbudzali w nas piękno do poezji, teatru, opery, do ziemi ojczystej. Uczyli nas poszczególnych przedmiotów, ale też jak żyć, jak się bawić, jak spędzać wolny czas, a przede wszystkim życzliwości, szacunku do wszystkich i do wszystkiego. Za to im stokrotnie dziękuję.”

 

Wiesław Dąbek – absolwent (rocznik 1978-1983), nauczyciel, wicedyrektor.

    Ciemny, mały barak z kilkoma skromnie urządzonymi klasami, w którym głównym i często jedynym środkiem dydaktycznym była tablica – to moje pierwsze skojarzenie gdy rozpocząłem naukę. Szybko się jednak przekonałem, że tak naprawdę szkołę tworzą nauczyciele i uczniowie. Wspomniany barak w mgnieniu oka stał się dla mnie miejscem o specyficznej atmosferze. Używając słowa „specyficznej” wyczerpuję chyba wszystko. Myślę, że my absolwenci „Cambridge” dobrze wiemy o co chodzi.

Szkoła średnia to dla mnie kształtowanie osobowości, dojrzewanie emocjonalne i pierwsze malutkie okienko na szeroki zawodowy świat. Do dzisiaj pamiętam lekcje z mechanizacji, organizacji ekonomiki. Pamiętam także jak działał na mnie mój wewnętrzny tester w postaci gęsiej skórki na lekcjach historii.

Los sprawił, że po studiach wróciłem do mojej szkoły jako nauczyciel. Okres pracy w Kościelcu wspominam z nostalgią, tęskniąc często za gronem profesorskim i pozostałymi pracownikami.

Dzisiaj z wielką dumą patrzę na nową szkołę, świetnie urządzone pracownie, internat, sale gimnastyczne, strzelnicę. Z nie ukrywanym wzruszeniem mogłem to wszystko pokazać rodzicom i znajomym w internecie. Aż dziw bierze, że po starym baraku nie zostało nawet śladu. My starsi absolwenci, pamiętający jego mury, pomyślimy pewnie, trochę szkoda.